Bałkany w 2010 roku.
Najpierw relacja w całości powoli będziemy dokładać zdjęcia.
Dla Was może nowość-dla Mnie-przypomnienie jakże miłe :)
Czas w końcu się zebrać
i napisać, łatwo powiedzieć – NAPISAĆ - chyba łatwiej było jechać niż pisać. :)
Po powrocie z Rajdu
Katyńskiego zadałem sobie pytanie - dokąd by tu pojechać w 2010 roku. Odwiedzałem różne
motocyklowe portale i czytałem relacje z imprez i wypraw. W końcu poszedłem na logikę: kierunek
Północ-zaliczony, kierunek Wschód-ile mogłem, zaliczony, pozostaje więc
kierunek Południe lub Zachód. Nie było orła czy reszki, mając kontakt z kolegami
z RK dowiedziałem się, że planują wypad na Południe - realizując swój własny
projekt:" W cztery Świata Strony". Nie namyślając się długo dzwonię i
dopisuję do dwuosobowego składu wyprawy.
Koledzy mieszkają w
Choszcznie, trochę daleko - ok. 700 km ode mnie (zachodniopomorskie) - pozostawał
kontakt telefoniczny i internetowy. Posiadają Yamahy Drag Star 1100, więc
ciężkie motocykle, ja mam Yamahe FZ 6 S – sportowo – turystyczny.
Czy łatwo przyjdzie nam się dogadać? Jakiś
kompromis będzie musiał być osiągnięty. Wiadomo - najlepiej do tras dobierać
motocykle podobnej pojemności i klasy.
Kolega Marek Heut
"KOLASKA" wytycza wstępną trasę - później ją jeszcze wielokrotnie
zmodyfikujemy. Dzięki Markowi, dowiedzieliśmy się wiele o najważniejszych
sprawach związanych z wyprawą – tj. o przepisach w poszczególnych krajach,
orientacyjnych kosztach paliwa i walut - to wszystko trzeba wiedzieć nim się
wyruszy w trasę. Pomaga to w kalkulacji kosztów przedsięwzięcia. Będziemy w krajach gdzie religią jest min. islam, prawosławie,
grekokatolicyzm. Staramy się więc dowiedzieć więcej i więcej, z książek, ale też
z relacji kolegów motocyklistów, którzy już tam byli – są to sprawdzone i pewne
informacje.
Trasa ustalona,
orientacyjne koszta określone, termin zaklepany – pozostaje kompletować potrzebne
graty.
W międzyczasie
pojechałem na Rajd do Danii - szlakiem Hetmana Czarnieckiego, na ok. 10 dni -
wracając zajechałem do Marka w Choszcznie i dalej dogadywaliśmy naszą wyprawę.
Do rozpoczęcia
zostało ok. 3 tyg. - kompletuję wszystkie papiery, sprawdzam ubezpieczenia, przeglądy,
zielone karty i wykupuję dodatkowe ubezpieczenia od kosztów leczenia za granica
- licho nie śpi. Dalej przegląd motocykla w serwisie - wymiana oleju -
postanowiłem wymienić na 10W50 z uwagi na
wyższy zakres temperatur w których motocykl miał przebywać. Klocki wytrzymają, opony
również - chociaż mam wątpliwości co do tylnej? Decyduję się jednak jechać na
niej. Płyn hamulcowy i chłodniczy w porządku. Odznaczam na liście kolejne
rzeczy, które mam, a które muszę dokupić.
Skompletowany i
spakowany wyruszam w trasę 24 czerwca. Spotkać się mamy w Czechach – miejscowość
- Lednice.
Jednym skokiem
Augustów – Lublin (350 km) - zsiadam z motocykla, tankuję i robię dłuższą
przerwę. Odtąd hot-dogi i kawa będą nieodłączną i główną częścią mojego menu. Nie narzekam!
Po przerwie Lublin
– Kraków - nocuję w Wieliczce. Na trasie przez PL najgorsza pogoda na południu,
deszcze i dużo dróg w remoncie. Osmagany wiatrem i błotem znajduję nocleg w
uroczym miejscu. Wybrałem pokój hotelowy - ostatnia noc luksusu, pomyślałem. Nazajutrz
z rańca śniadanko i wyprawa z zamiarem zwiedzania kopalni soli w Wieliczce, pani
z obsługi powiedziała jednak, że muszę poczekać ok. 2.5 godz. na innych
zwiedzających - więc zrezygnowałem - liczył się czas. Im bliżej granicy CZ tym
gorsze drogi - czemu ja nie mam enduro? Za to wjeżdżając do CZ jakby ręką odjął
- drogi przyzwoite.
Wjeżdżam i jestem już w Czeskim Cieszynie. Stąd obieram kierunek – Ostrava
–Ołomuniec – Brno – Ledenice, miejsce noclegu i spotkania. Jako, że jestem już
nie u siebie jadę przepisowo (powiedzmy...). Znajduję kemping i rozbijam namiot
- oczekując kolegów.
Na polu namiotowym jest
miło - komarów zatrzęsienie - dawać spray! Motocykl stoi nasmarowany, namiot
rozbity, postanawiam zjeść kolację - oczywiście zabrałem trochę prowiantu z PL.
Poznaję młode małżeństwo z dzieckiem i rozmawiamy co kogo tu przyniosło, wieczór
mija sielankowo, a kolegów jak nie było tak nie ma. Dzwonię - mamy problem, w
zasadzie oni mają - najpierw pobłądzili przy wyjeździe z PL, następnie jeden
dragstar złapał gumę, wszystko więc opóźnia ich przybycie, grunt że jadą.
Nocuję więc bez nich, a z rana ruszam na spotkanie, zjeżdżam sobie serpentynami
między winnicami - ale fajnie!!!
Docieram na stację paliw,
gdzie pojawia się kolejny problem - u Henia
- coś nawaliło z elektryką. Witamy się ni to wesoło ni smutno. Swoją
pomoc przy naprawie zaoferował pewien Czech – Karol - lokalny mechanik. Na
stacji rozpruwa elektrykę z dragstara, wygląda to przerażająco - zdjęty bak i
wszędzie pocięte kable. Zastanawiamy się czy gość wie co robi? Karol jest
motocyklistą również - dzień wcześniej wrócił z Albanii!! Tym bardziej Go polubiliśmy!
Jest taka niepisana zasada obowiązująca w każdym zakątku naszego globu -
motocyklista motocykliście postara się pomóc.
I tak było! Nasz
mechanik zmarnował w końcu całą niedzielę klnąc i robiąc co w jego mocy. Wystawił
też wstępną diagnozę, brzmiała groźnie i się niestety sprawdziła. Pomógł nam,
już zrezygnowanym i padniętym, załatwiając nocleg w całkiem miłym domku za niewielką
opłatą.
Jako, że jest niedziela,
nic już nie załatwimy, w poniedziałek jesteśmy umówieni w miejscowości
Hustopece w serwisie Yamahy - MOTOMO.
W południe, a miało
być rano, pojawia się auto z lawetą i wiezie motocykl do naprawy. Na miejscu
już dogadujemy się z serwisem, oni idą na lunch - my zostajemy już w upale leżakując
na ziemi pod namiotem z prześcieradeł
między motocyklami. Wracają z przerwy, przystępują do diagnozy - potwierdzają
się słowa Karola - padła stacyjka!!! A jako, że motocykl posiada alarm - nie
można zrobić obejścia. W podróży spodziewałbym się raczej - złapania gumy, przepalenia
żarówki, ale nie stacyjki! Mechanik zamawia stacyjkę, o kosztach nie wspomina, termin
naprawy - do 3 dni roboczych! Nie pasuje nam to! Opóźnia naszą wyprawę!
Z serwisu jedziemy
znaleźć jakieś miejsce do spania, po drodze mijamy kempingi, ale postanawiamy
poszukać czegoś innego. Wyjeżdżamy za miasto na ogródki działkowe, widzimy
sporo miejsca za ogrodzeniem - właśnie takie miejsce nas interesuje, bezpieczne
dla
nas i motocykli - idealne. Podjeżdżamy i
rozmawiamy. Właściciel akurat był - opowiadamy mu naszą historię, zgadza się
nas przenocować przez te 3 dni.
Lubosz, bo tak mu
na imię, ma firmę ochraniarską i jest byłym policjantem, więc podwójnie
bezpiecznie, żona Ewa, jest pielęgniarką. Dni oczekiwania na naprawę spędzamy
miło z czeskimi przyjaciółmi. Lubosz ma gołębie i emerytowane psy policyjne,
może i stare, ale jakie sztuczki potrafią!
W dzień zwiedzamy
pobliskie miasteczka min. Miklovo. Znajdujemy się w krainie dobrego wina więc
musimy stwierdzić czy jest faktycznie dobre... W końcu nadchodzi informacja -
przyjechała stacyjka z Włoch, jutro
odbieramy motocykl, nareszcie! Heniu reguluje rachunek 200 euro za stacyjkę!
Plus 200 euro za 16 roboczogodzin. Konkretna sumka.
Zjeżdżamy stamtąd
jak najszybciej i przejeżdżamy przepisowo Słowację. Naprawdę
trzeba jechać przepisowo bo łatwo wpaść w oko
fotokamery lub nieoznakowanego radiowozu, a że mandaty są słone, więc powoli -
co doprowadza mnie do pasji.
Wskakujemy na Węgry
kupując winietkę elektroniczną, przejechaliśmy dziś 500 km i to od 15 po
południu. Jako, że tankowaliśmy pytamy się o nocleg, obsługa pozwala nam rozbić
namioty na terenie stacji Shell. Wieczorna kolacja, prysznic za 1 euro i
wyciągam rozweselacza - Jasia Wędrowniczka ;>... maszeruje sobie...
Pomysł z noclegiem
przy autostradzie nie był najlepszy - nie spałem prawie całą noc, a już trzeba
jechać dalej! Pakujemy się i jazda na granicę z Rumunią - Nagylak.
Tuż po
przekroczeniu granicy dopada nas stado Cygańskich naganiaczy, którzy chcą byśmy
wymienili walutę u nich, odjeżdżamy szybko, stajemy na stacji paliw, tankujemy,
kawka, śniadanko i rozplanowanie dnia. Przed Sibiu wymieniamy walutę już
całkiem spokojnie w kantorze. Dziwne te pieniądze, nie dość, że nic nie warte
to jeszcze banknoty z plastiku. Nawet ich wykorzystać nie można w awaryjnej
sytuacji ;>! Może o to właśnie im chodziło?!
Po drodze zjeżdżamy
do baru dla kierowców tirów i zamawiamy coś do zjedzenia.
Nie jest złe. Rumunia to druga Słowacja jeśli
chodzi o policję. W każdej większej wiosce lub miejscowości stoi przy drodze policyjny
radiowóz, co nie powala nam nadrobić straconego czasu. Tak wiec wolno przez
Rumunię! Na wieczór dojeżdżamy do wioski Cartisoara, gdzie jest ostatnia, przed
słynną dla motocyklistów Trasą Transforgarską z drogą D7C, stacja benzynowa.
Widok Karpat
zapiera dech w piersiach - po to tu przyjechaliśmy. Karpaty są takie dzikie, drapieżne.
Wjeżdżając, decydujemy się nie zdobywać gór wieczorem z uwagi na niewiadomy
stan dróg. Decyzja okaże się być trafną. Biwakujemy sami pod Karpatami! Góry
tylko dla nas! Robimy zdjęcia i czujemy się jak prawdziwi traperzy.
Trasę wiodącą przez
Góry Forgarskie wymyślił dyktator Causescu - by "bratnia pomoc"
nadeszła szybko i pewnie. Do zbudowania tej drogi zużyto tyle dynamitu, że
można by było pół Rumunii wysadzić w powietrze.
Punkt wyprawy - Przełęcz
Balea Lac - 2035 m. n.p.m.
Śniadanko, zwijamy
obozowisko, szkoda, że tak krótko! Jedna noc! Podchodzą do nas wieśniacy i
proszą o papierosy, jako, że nie palimy, dostają konserwę i chleb, kilka zdjęć, rozmowa i zaczynamy podjazd. Postanawiam być
prowadzącym na szczyt. Wjazd można
powiedzieć nie był trudny, droga jako taka, a
widoki nieziemsko piękne! Stajemy co kilkaset metrów i strzelamy fotki - dla
nas samych, motocykli i oczywiście Trasy Transforgarskiej! Serpentyny, winkle, szykany,
agrafki, wszystko w jednym, frajda jeżdżenia w górach! Po drodze mijamy pomniki
upamiętniające tych, którzy tę trasę budowali i zginęli, a było tych ludzi kilkuset!
Pogoda nam dopisała!
Słoneczko – dobrze, że mam blendę! Staję pod taflą śniegu i robię zdjęcie! Docieramy
na szczyt! A tu, normalny bazarek, kupisz i skórę z niedźwiadka i oscypek..., ja
kupiłem miód z serca Karpat! Koledzy wzięli też rakiję - później dobrze smakowała
w PL przy kolejnym spotkaniu.
Na szczycie
spotykamy kogo? - oczywiście Polaków z Bielska z brygady "ADHD TEAM"!
Co prawda nie na motocyklach, a w sześć terenowych aut. Naprawdę zawzięta
ekipa! W cywilizowany sposób można dotrzeć na 2035 m, oni używając swoich wyciągarek,
siekier, ścinając drzewa, robiąc mosty, biorąc rwące górskie rzeki, wjechali na
2200m! Szacun! Stoimy jakiś czas i zwiedzamy miejsce napawając się widokiem!
Wysyłam sms’y.
Czas na zjazd, znowu
przodem .Znów się zatrzymujemy by zrobić zdjęcia. Na trasie można spotkać
piękne transylwański konie! Jak renifery na północy... Chyba się na nie zapatrzyłem,
bo jakoś niefortunnie postawiłem motocykl, a droga jak to w górach, nierówna.
Więc cykam zdjęcia, a motocykl łup do rowu!
Kolega był bardziej przerażony ode mnie! Mówił, że go serce bolało jak słyszał gdy
rysowała się owiewka... Ja na spokojnie odłożyłem aparat i myślałem jak by go
wyciągnąć? Odpiąłem kufry i z Heniem wypchnęliśmy go z rowu. Postawiłem na
stopkę i zacząłem szacować straty: porysowana owiewka boczna i przednia,
kierunkowskaz. Dalej – zgięta - nie złamana klamka hamulca. Porysowane również
gmole ochraniające silnik, ale od tego one są. Wyłamane mocowanie lusterka.
Porysowany kufer boczny i centralny. Taśma nieśmiertelnego MacGyver’a załatwi
mi na miejscu wszystko! Taka prowizorka wytrzymała do PL!!! Prowizorki są
wieczne...
Po godzinie pełnej
wrażeń zjeżdżamy dalej - im dalej tym gorzej! Nie ma juz drogi! Jest dziura na
dziurze, a na tym jeszcze jedna dziura... krajobraz jak po bombardowaniu...
Zjeżdżaliśmy 3 godz., nie wiedząc co może nas spotkać za zakrętem. Zwalone
pnie, głebokie wykopy, łachy piachu naniesionego przez wodę i samochody. Kilka
razy myślałem, że fiknę! Wreszcie zjechaliśmy! Stop, okazuje się, że kolega
zostawił Karpatom aparat fotograficzny na wieczną pamiątkę...
Z gór jedziemy
jakiś kawałek i jesteśmy w Certa de Agres – tankowanie, kawa, prysznic - na
żywca - szlauchem... Po drodze mijaliśmy również słynny rumuński disneyland -
Zamek Draculi, nie pojechaliśmy tam jednak. Mój motocykl ma ślady pazurów Draculi - wystarczy atrakcji z nim związanych.
Przejazd przez Rumunię mi się podoba - jak okiem sięgnąć step, szyby naftowe i
potężne trakcje elektryczne. Dużo psów – tych rozjechanych, rekord i tak w
Albanii.
Granicę Rumunia - Bułgaria
przekraczamy na Dunaju - Calafat – Vidin. Wpakowujemy się przed samochodziki, nikt
nie robi szumu - przecież to normalne, że się zmieścimy i ludzie ustępują nam
miejsca. Dlaczego w PL trzeba ciągle walczyć o kawałek miejsca na drodze? Płacimy
jakąś kwotę kilka euro, wjeżdżamy na promowisko i stajemy jak wryci! Niby
Europa, a wjazd na prom strasznie niebezpieczny - klapy są opuszczone w wodę - nie
widać ich, więc nie wiemy ani jak szeroka jest klapa wjazdowa ani jak głęboka
jest woda. Klapy z płyty stalowej, bez żadnego żebrowania, po prostu gołe
blachy - mokre i śliskie. Wjechałem za kolegami - to był wyczyn! Zdecydowanym
pociągnięciem wspiąłem się tym metalowym trapem na pokład, a w głowie myśli
tysiące - co będzie jeśli wjadę i się poślizgnę? Czy wpadnę do wody - jak
głębokiej? Czy ktoś mi pomoże czy, czy będę się topił sam? Czy dam radę
podnieść motocykl sam? Jaki jest tam grunt? Czy przeżyję ten wjazd nie
okaleczając się? Jakie będą straty? Strach ma wielkie oczy - wjechałem i
zaparkowałem miedzy tirami. Jednak był to groźny moment tej wyprawy.
Acha, jeszcze w
Rumunii mieliśmy małą przygodę – jako, że paliwo tankować trzeba - chłopaki
tankują na stacji i... jest problem - automat nie chce przyjąć karty - nie da
im paliwa. W okolicy żywego ducha, pustki w zbiornikach ,nie jest dobrze. W
końcu podjeżdża dacia z 2 panami próbują
z kartą i też nic. Koniec końców tankują kolegom paliwo za własne pieniądze! Pomogli
nam bezinteresownie obcy ludzie - to się ceni! Dostali gadżety reklamowe i
uścisk ręki.
Ok, wracam do
przeprawy przez Dunaj - piękna rzeka! Trzeba będzie kiedyś podjechać do Delty
Dunaju!
Zjeżdżamy pierwsi z
promu - jesteśmy w Bułgarii - i od razu jakoś inaczej - klapy już nie lądują w
rzece, zjazd normalny. Wykupujemy ubezpieczenie i jesteśmy w Vidin. Przejechaliśmy
przez kawałek Bułgarii ale z tego co widziałem to właśnie Bułgaria jest najbardziej
zarośniętym i opuszczonym krajem posocjalistycznym, takie odniosłem wrażenie, gospodarstwa
zaniedbane, obejścia również, drogi straszne. Może nad Morzem Czarnym i w
Złotych Piaskach jest całkiem inaczej - ale tam nas nie zaniosło. Robi się
coraz ciemniej, a my bez noclegu, niedobra sytuacja. Mijamy zapyziałe domy, pytamy
o możliwość noclegu, wszędzie nam odmawiają. Boją się czy co? To my w strachu! Szukając
dalej noclegu mijamy klasztor. Od razu zaświtała mi myśl, że przecież zakonnicy
jeśli to nie zakon klauzurowy, nie powinni odmówić nam pomocy? Powiedziałem o
tym Markowi - nawrotka i pukamy do furty.
Znowu wtrącę
historyjkę, też z Bułgarii - pytamy się w motelu również o nocleg - dziewczyna
odpowiada - może być i nocleg - może być i seks...
Wracając, pukamy do klasztornej furty i otwiera nam młodziutki chłopak, mówię
o co chodzi, że chcielibyśmy skorzystać z możliwości noclegu i pytam czy nam
pomogą. Oczywiście rozmawiamy po angielsku, dogadujemy się, brama zostaje
otwarta, a nam kamień spada z serca – mamy nocleg, nie byłoby w tym może nic
dziwnego, ale właśnie w Bułgarii czuliśmy się jakoś nieswojo. Więc tym większa
radość z okazanej pomocy. Nasz klasztor to Monastyr
Bogurodzicy. Poznajemy kilku mnichów, oraz Mamę chłopca i jego braciszka. Mama
pracuje w Monastyrze i w cerkwi, którą zobaczymy nazajutrz. Naprawdę zadowoleni
zaczynamy rozpakowywać się ,cały czas rozmawiamy, skąd dokąd itd. Pokazujemy
nasze naklejki, plan wyprawy itd. Rzucamy graty do naszej wspólnej dzisiejszej
sypialni, którą jest pokój konferencyjny. Dostajemy składane polowe łóżka, materace,
poduszki. Parkujemy i zapinamy motocykle w obawie przed Cyganami, którzy są
zmorą klasztoru, potrafią ukraść wszystko.
Przed północą
zostajemy zaproszeni na kolację!!! Naprawdę byłem w szoku! Przecież chcieliśmy
tylko nocleg, a tu jeszcze kolacja! Dość długo ją pałaszowaliśmy i dalej
rozmawialiśmy, nawet zapytali się co pijemy z drinków? Whisky? Wódkę?
Nie chcąc nadużywać
gościnności gospodarzy poprosiliśmy o piwo, zimne... Było tym czego potrzeba
dla ciała po dniu pełnym trosk i upałów. Prysznic także.
Nazajutrz
podjechaliśmy z Ojcem Maximem obejrzeć cerkiew - w środku czekali na nas - Teodor
i Oleg – chłopcy, poznani wczorajszej nocy - ubrani w liturgiczne szaty - jak
nasi ministranci - czy będą z nich zakonnicy - czas pokaże. Robimy zdjęcia, wymieniamy
się
małym pamiątkami w postaci obrazków. Ja rozstałem się z fajną pamiątką - miałem
ją od wojska - obrazek z Matką Boską, który to dostałem od gen. Głódzia - biskupa
Wojska Polskiego z autografem. Stwierdziłem, że to jest ten czas gdy może
powędrować dalej. Wiem, że został w dobrych rękach. Dziękuję za wypełnienie
przykazania miłości – naszym Prawosławnym Braciom. Przyjęli nas jak swoich!
Z Vidin, kierunek –
Kula - Zejcar i jesteśmy w Niszu - już w Serbii. Podczas przekraczania granicy
Serbowie – powiedzmy - nie są zbyt uprzejmi – każą nam wjechać na ten pas - by
za chwilkę kazać na inny, albo na jeszcze inny, ok – oni tu rządzą - albo ten,
któremu coś się ubzdura.
Formalności
załatwione, jedziemy przez Serbię. Całkiem fajne drogi, dojeżdżamy na stację
paliw - tradycyjnie kawka i internet... W Niszu bardzo chcieliśmy zobaczyć
słynną Wieżę Czaszek - nie udało by się to bez pomocy serbskiego motocyklisty z
South Serbia MC. Prowadzi nas pod samo centrum, wymieniamy się naklejkami i
oglądamy zabytek Unesco - ową Wieżę Czaszek - składa się z 900 ludzkich czaszek
wmurowanych w ścianę - ale co i jak to sami poczytajcie w przewodnikach
turystycznych. Po zwiedzaniu mieliśmy dylemat, którędy jechać do Kosova?
Serbski motocyklista, ale jednak Serb, odradza nam to, tak samo jak inni
ludzie. Nagle zrywa się gwałtowna ulewa - jedyna na trasie naszej wyprawy. Przeczekujemy
ją, naradzając się, który obrać kierunek? Obieramy drogę z Niszu na Vranje i
wjeżdżamy do Gnjilane w Kosovie. Znajduje się tam druga co do wielkości cerkiew
prawosławna na Bałkanach – niestety, w opłakanym stanie. Planowany tam nocleg nie
wypalił, więc pojechaliśmy dalej.
Wjazd do Kosova to
przedsmak Albanii - Kosovarzy i Albańczycy to jeden naród, zresztą wielu z nich
rozmawia po polsku :) naprawdę! w latach 70 dużo ich było nad Wisłą. Na
przejściu granicznym jest wesoło i przyjaźnie. Tyle, że zdjęć robić nie wolno. Wykupujemy
obowiązkowe ubezpieczenie - po 15 euro na głowę i wjeżdżamy do Kosova.
Zaraz po kilku kilometrach stoi wóz pancerny i
żołnierze KFOR’u, Amerykanie - zatrzymują nas, rozmawiamy i też nas proszą
byśmy nie jechali tam gdzie zamierzamy - po prostu można zostać napadniętym i
pobitym. Zabronić nam nie mogą - proszą. Bierzemy ich wskazówki do serca i
jedziemy inną drogą.
Po drodze kolega zalicza wywrotkę na rondzie - śliskim jak diabli! Kładzie
się na prawy bok i leży. Szybko stawiamy motocykle, zeskok i podnoszę kolegę!
Tylko benzyna się polała z baku, za chwilę zalany gaźnik odzyskał rytm. Oglądamy
motocykl - ma ułamaną spacerówkę, kolega cały na szczęście! Robi się małe
zbiegowisko, ale sytuacja opanowana i jedziemy na obiadek. Wszyscy w Kosovie
się na nas patrzą - bo tam nie ma turystów tylko takie dziwolągi jak my. Zajeżdżamy
zatankować - dobre paliwo - szedł jak burza - czego oni tam dolewają, nie wnikam :)
Po drodze cykamy
zdjęcia i jedziemy do Macedonii - Skopje. W stolicy śpimy gdzieś na glebie, mając
wartę co 2 godz. - bo tak jakoś dziwnie było. Ta nocka wpłynie na jutrzejszą
jazdę. Raniutko zwijamy się i z Macedonii ruszamy na Gevgelija, do Macedonii
powrócimy od strony Albanii.
Jedziemy autostradą
do granicy, zaczyna być gorąco... Odwijam manetkę gazu i robię różne dziwne
rzeczy by nie zasnąć - ostatnia noc mnie wymęczyła, nie tylko mnie. Przystanki
co kilkadziesiąt km, kawa, red bull i głowa pod zimną wodę.
Miałem taki moment,
naprawdę niebezpieczny, praktycznie bym wjechał w kolegę przede mną! W
ostatniej chwili się wybudziłem! Prawie byśmy we dwóch leżeli przy dużej
prędkości. Wkurzyłem się na siebie, ale te upały są wykańczające! Na telebimie
na autostradzie - temp ponad 40°C temperatura rozgrzanego asfaltu ponad 60°C!
Podczas jazdy wcale się nie chłodzę, rozgrzane powietrze wpada do kasku i
zamiast orzeźwiać - usypia.
Wjeżdżamy do
Grecji, można smalić legalnie 130 km/h więc smalę ile mogę :) Jesteśmy na
obwodnicy Salonik - nasz cel to Kastraki. Po drodze bierzemy prysznic w pobliskim
motelu. Autostrady greckie są dobrej jakości, praktycznie puste, długie,
szerokie i ukryte w wielkich wąwozach - naprawdę wielka parówa - ciężki był ten
etap. Greckie góry jakieś mniej drapieżne od rumuńskich.
Zmierzamy do Kalampaki
- do słynnych na cały świat Klasztorów Meteora. Obiektu Unesco. Jako mały urwis
(chcę być nim nadal) oglądałem niemieckie czasopismo Burda i właśnie wtedy
zobaczyłem rysunek Klasztorów. Jakiś czas później oglądam je na własne oczy :)!
Kręcono tu film o
agencie 007, jak również wiele innych o wojennej tematyce.
Dojechaliśmy do
Kastraki - na camping. Droga do Kalampaki zamieniła się w powtórkę z Rumuni i
całkiem dobrze, fajnie było znów poskładać się w zakręty! Miejsce campu super -
na dole my - w górze nad nam Meteory! Gdy zobaczyłem basen – wiedziałem, że
tego mi trzeba! Po rozmowach z Właścicielem – jako że my „zmotoryzowane
turysty” - dostajemy 35 % zniżki na nocleg, rozbijamy szybko namioty, dobrze,
że w cieniu drzew! Robimy jakiś posiłek i odciążeni od tobołów ruszamy w
promieniach zachodzącego słońca na zwiedzanie Metorów. Naprawdę, lepiej z
czasem nie mogliśmy trafić, nazajutrz rano gdy również podjechaliśmy zjawiły
się tłumy turystów, wieczorem byliśmy tylko my i kilka osób które ruszyły po
sjeście. Widok tych olbrzymich gór, pagórków, głazów i maczug Herkulesa robi
wrażenie! Szczególnie gdy się do nich zbliżamy. Wjeżdżamy na szczyty gdzie
widzimy
Klasztory - teraz są już normalnej wielkości, nie
jak oglądane z dołu. Pojawia się myśl - cóż takiego kazało zakonnikom osiedlać
się na wierzchołkach gór? Odpowiedź znajdziemy w folderach w jęz. polskim,
zapraszam więc do lektury. Ja dalej oglądam widoki, przemieszczając się z
jednego wzgórza na drugie, zatrzymując
się na wysepkach i w punktach, które mnie zainteresowały.
Na mojej Yamasze
powiewa dumnie Polska flaga, przejechała już ze mną tysiące kilometrów na tym
motocyklu, zostawiło to na niej widoczny ślad, a teraz Dumnie powiewa w Grecji!
Zjeżdżając po sesji
widokowo - zdjęciowej zakupuję u pewnej babci jedzenie i kartki, które obiecała
wysłać - doszły!
Nazajutrz z rana pierwsze co robię to wskakuję do basenu i tam się
studzę, niestety na niewiele to się zdaje - po chwili znów jestem zlany potem.
Postanowiliśmy zwiedzić jeden z klasztorów - trzeba przejść tylko kilkaset
stopni wykutych w skale, kilka pięter, jakieś pokręcone serpentynowe drogi i
jesteśmy na miejscu - na górze. Dodam, że byłem w ubraniu motocyklowym z hełmem,
czułem jak pieką otarte stopy - a jeszcze zejście na dół... Z góry roztacza się
przepiękny widok na dolinę, w której leży Kastraki. Wszystkie domki mają
czerwone, gliniane dachy i są malutkie.Bardzo dużo jest turystów – pielgrzymów prawosławnych. Diaspór z Kanady, Rosji, Ukrainy. W południe spakowani wyjeżdżamy z Kalampaki w kierunku Gravena - by wjechać do Albanii!
Na granicy wyciągamy
paszporty, dostajemy stempelki i wjeżdżamy, chociaż można wjeżdżać tylko na
dowód. Jesteśmy w Albanii! Nie do wiary! Od Domu dzieli nas 3 tys. km! Jedziemy
spokojnie i rozglądamy się na boki - toż to chyba ostatni jeszcze dziki kraj w
Europie... Nie ma tu McDonalds’ów, ani biur turystycznych, ani turystów... Przejeżdżając
Albanię spotkaliśmy tylko 3 motocyklistów! Nie widziałem auta z zagraniczną
rejestracją! I bardzo dobrze! Wszędzie góry, już inne niż te w Grecji, drogi w
miarę dobre (później będą rarytasy).
Jesteśmy w Korczy, szukamy
kantoru, banku by wymienić euro na leki - albańską walutę. Niestety w niedzielę
wszystko jest nieczynne - za to koniki - jak najbardziej! Wymieniają nam ile
chcemy spod pazuchy i jest ok! Naprawdę czułem się w Albanii bezpiecznie -
dzięki ludziom! Albańczycy to miły naród, nasza dzisiejsza marszruta to dojechać
do miejscowości Lin - wioski rybackiej. Leży nad Jeziorem Ochrydzkim - największym
zbiornikiem wodnym na Bałkanach. Droga masakra, ledwie do 40 km/h – dziury, wyboje
i koleiny. Przy drodze cygańskie szałasy, podczas drogi wjeżdżamy w stado owiec
- beeeeeee. W końcu dojeżdżamy – zatrzymał się tu czas - naprawdę warto było zobaczyć
jak jeszcze żyją ludzie w Europie XXI wieku, nie do pomyślenia, że są jeszcze takie
miejsca!
Wioska - w której
spaliśmy - jeden pensjonat, właściwie jeden poziom wykończony - pokoje w odpowiednim
standardzie, łazienka również i widok na jez. Ochrydzkie! Zasypiając, a trwało
to kilka godzin! Słuchałem rechotu żab!
Na długo zostaną w mej pamięci! Kolacja, którą zamówiliśmy, składała się z ryb
z jeziora Ochrydzkiego, frytek, sałatki greckiej - najlepszej jaka jadłem!
Po rozlokowaniu w
pokoju, ruszyliśmy na spacer i szok - środkiem drogi pędzą stada owiec, kóz,
spacerują osły, wzdłuż głównej uliczki wysiadują staruszkowie i spokojnie sobie
rozmawiają - bez telewizji. Z chęcią rozmawiają
pozują do zdjęć. Mijamy domy, które są budowane z kamienia i łączone
spoiną z gliny, dachy kryte trzciną. Wszechobecny syf i smród, bo bez
kanalizacji, wszystko spływa do jez. Ochrydzkiego (tylko wspominać kolację).
Wzdłuż linii brzegowej śmieci i odpadów po
kolana, a w tym wszystkim wiją się szczury jak bobry (jeszcze bardziej
wspominać kolację).
Taki widok zaśmieconej
Albanii będzie nam towarzyszył do końca pobytu, stanie się normalnością. Mają
piękny kraj i tak go dewastują!
Na drogach mnóstwo
rozjechanych psów, wokół których kręcą też się inne psy, do tego ciągnące się
kilometrami w rowach obok dróg śmieci, które paląc się wydzielają okropny
smród. W każdej chwili można spodziewać się, że na drogę wskoczy koza lub owca,
po prostu maksymalna uwaga. W wiosce znajduje się też meczet i cerkiew
prawosławna - i tam też wszystko tonie w śmieciowych „Górach”...
Bieda kontrastuje z
bogactwem i nowoczesnością – nawet w tej biednej wiosce jest nowoczesna kafejka
internetowa z szybkim netem, sprawdzamy więc pocztę, wysyłamy mail’e do domów z
informacją, że żyjemy i za chwilkę wyruszamy dalej.
Mimo wszystko widok
tej wioski jest uroczy, tonie w liściach winogron i zachodzącym słońcu - taką ją
zapamiętam.
Wjeżdżamy na
chwilkę z powrotem do Macedonii - objeżdżamy jez. Ochrydzkie i co widzimy? Nie
ma już syfu jak w Albanii (jednak można) – widać, że ten kraj chce czerpać zyski
z turystyki. W centrum zwiedzamy stanowiska archeologiczne, w tym cerkiew, która
jest wiernym odzwierciedleniem pierwowzoru po którym zostały tylko oryginalne
fundamenty. Jeżeli tak odbudują pozostałą część obecnego terenu wykopalisk - na
brak turystów nie będą narzekać. Kupiliśmy kilka pamiątek z Macedonii (naprawdę
trzeba pomyśleć o jakimś dodatkowym kufrze na takie pierdoły) i z powrotem
do Albanii.
Drogę z Korczy do Elbasan pokonujemy podziwiając
panoramę gór. Po drodze zatrzymujemy się na bazarku i spotykamy Albańczyków
nieźle władających naszym językiem – budowlańcy jak się później okazuje. Rozmawiamy
chwilkę, wszyscy znają nasze narodowe przekleństwa na k...
Zjazdy, wjazdy, podjazdy,
zjazdy, panorama gór i wszechobecne...schrony. Te grzybki to wymysł ich
dyktatora - E. Hodży, każda rodzina miała mieć swój schron by odpierać ataki z
zachodu. Było ich ponad 3 miliony, do dziś zachowało się ok. 700 tysięcy. Paskudzą
krajobraz i są dziwną atrakcją dla turystów lub dla samych Albańczyków - młodzież
upodobała je sobie jako miejsca bezpiecznej utraty dziewictwa (po wszystkim
taki schron nosi imię ukochanej)! Stoją wszędzie, nawet w morzu i na plaży.
Albania to także
kraina stacji benzynowych, myjni samochodowych (lavazh - myjnia) i mercedesów. Kontrasty
biedy i bogactwa są wszechobecne - raz zajechaliśmy na stację benzynową - była
tak luksusowa we wszechobecnej biedzie, że najlepszy hotel by się nie
powstydził wystroju.
Zmierzamy do
nadmorskiego portu nad Adriatykiem - Durres. Jesteśmy pod palmami! Strzelamy
fotki, znajdujemy jakiś parking i lecimy wykąpać się w albańskim Adriatyku, woda
słona, wiadomo z odpowiednią temperaturą.
Albańczycy zakochani
są w mercedesach, jeździ ich dużo, za to każdy jeździ jak chce! Prawo o ruchu
drogowym w praktyce nie istnieje. Ludzie jeżdżą według własnej interpretacji -
jednak nie widać wypadków.
Jedziemy w Vore i
tu zdarza nam się nieprzyjemna i uciążliwa sytuacja - jest bardzo wysoki
podjazd i jeden z naszych kolegów w jakiś sposób łapie wywrotkę na jakiejś dziurze.
Leży rozłożony na środku dogi i jęczy, sytuacja nerwowa, stajemy, podnosimy
maszynę, zwlekamy kolegę na bok. To zdarzenie widział właściciel pobliskiego
sklepu z składem hydraulicznym. Jesteśmy niedaleko stolicy Tirany. Właściciel
szybko przynosi lód i obkłada koledze kolano. Za chwilę pojawia się policja i
zaczyna się dogadywanie w różnych językach. Koledze noga - kolano boli i
puchnie - nie ma rady - musimy dotrzeć do jakiegoś szpitala po pomoc. Z pomocą
przychodzi właśnie Dunga - ten od sklepu, pomaga bezinteresownie, wykonuje
setkę telefonów do córki, załatwia nam taksówkę do szpitala, oraz pozwala nam
zostawić motocykle na noc w swoim składzie.
Jedziemy do Tirany,
Henio jęczy, szpital patroluje wojsko i ciężko tam wjechać. Wpuszczają nas w
końcu, od razu do lekarza, rozmawiamy po angielsku, robią zdjęcie rtg -zerwane
ścięgna, ale nic nie połamane, ufff. Boli jednak nadal, jak tu jechać motocyklem?
Przecież trzeba się podpierać, stawać itd. Najpierw chcą Henia zagipsować - wtedy
już całkiem kaplica - zostaje tylko samolot a kiedyś trzeba wrócić po motocykl.
Kolega na własne życzenie rezygnuje z gipsu, kupujemy specjalną opaskę uciskową
na kolano za 40 euro.
Jakieś maści, tabletki i zwiedzamy Tiranę.
Naprawdę trzeba
mieć jaja by tu jeżdzić! Z Dungą szukamy noclegu, zaprowadził nas do hotelu Ambasador
-150 euro za noc, dziękujemy również w kilku podobnych miejscach. Wpadam na
pomysł by podjechać do Polskiej Ambasady, w jakiś sposób chyba powinni nam
pomóc...
Jest już naprawdę późno, wreszcie otwiera nam Polski Pierwszy Sekretarz
Ambasady RP w Tiranie - Konsul P. Wojciech Baranowski. W skrócie przez płot
wyjaśniamy zaistniałą sytuację, zostajemy poproszeni dalej, na salony. Tam w
Głównym pomieszczeniu zostajemy najpierw spisani - taka procedura, później raz
jeszcze opisujemy sytuację i pytamy co może dla nas zrobić ambasada? Chcieliśmy
przenocować, nawet na holu, miejsca dużo, ale nic z tego - ambasada to nie
turystyczne schronisko. Dostaliśmy pomoc w postaci tłumacza, telefoniczną ale
zawsze to pomoc. Konsul polecił nam hotel Kruje - tam gdzie gośćie polscy
nocują, cena przystępna. Do naszej rozmowy dołączyła za chwilkę żona Konsula -
ugościła nas herbatką i kanapkami. W rozmowie z nami Konsul stwierdził - Panowie
naprawdę dobrze, że Was widzę, ale
przyjazd do tego kraju nie był zbyt dobrym pomysłem! Opowiedział nam wiele
ciekawostek – np.: że w roku 1991- zarejestrowanych było w Tiranie 21
samochodów!
Albańczycy po
upadku reżimu socjalistycznego naprawdę dokonali skoku cywilizacyjnego, przesiedli
się z osłów na stare mercedesy. I obecnie na kilka milionów ludzi prawie wszyscy
jeżdżą bez prawka.
Wynik głosowana w wyborach
prezydenckich w Tiranie... Proszę bardzo - J. Kaczyński - 12 głosów, B. Komorowski
- 25 głosów.
Dziękujemy za miłe
przyjęcie i kierujemy się do naszego hotelu tuż za rogiem. W recepcji
regulujemy należność 75 euro i człapiemy na ostatnie piętro, chyba 4. Dla nas
zdrowych to nie problem, ale kolegę trzeba wciągać bardzo ostrożnie. Nasze
samopoczucie jest takie sobie, najważniejsze, że mamy gdzie spać, czekamy co
dalej z decyzją Henia i jego zdrowiem - czy wraca samolotem - czy przyjedzie
laweta? Czy też znajdzie tyle sił i samozaparcia by kontynuować rajd? Znalazł!
Jedziemy! Nasz kierunek to Kruje – taki albański Kraków. Po drodze jak to w
Albanii wszystko wywrócone do góry nogami - ale jedziemy! Jedziemy krętą drogą,
już na miejscu zwiedzmy Zamek Skondenberga. Na miejscu spacer brukowanymi
uliczkami wzdłuż których są sklepiki z souvenirami. Zakupuję albański koniak. Ci,
co go pili, wychwalali ten oryginalny smak! Stamtąd strzała do Shkoder na drewniany
most, który jest jednocześnie przejściem granicznym, przejeżdżamy go, a
właściwa granica troszkę dalej i jesteśmy w Czarnogorze!
Docieramy do Baru -
tam parkujemy motocykle pod palmami, a sami wskakujemy do Adriatyku i tak za
każdym razem w każdym państwie, w którym jest to możliwe. To już droga powrotna
do PL :) ale dużo jeszcze prze nami. Droga nad samym morzem to wysoko to nisko,
to łagodnie to znów ostre klify wybrzeża, fajnie się jeździ znowu serpentynami.
Objeżdżamy Fiord Kotorski, który jest w rzeczywistości zatoką. Od razu
pojawiają się skojarzenia z Norwegią. Tu też nocujemy na kempingu, jako że
ciągle gorąco kąpię się sam wieczorem w lodowatej wodzie. Rano śniadanko i
jedziemy podziwiając piękno Dalmacji, np.: wyspę św. Stefana - malowniczo
położona, w sam raz do zdjęcia.
Dojeżdżamy do
Dubrovnika, to już Chorwacja. Mówią o niej - Perła Adriatyku - pełno turystów i
korków, nie podciągniesz w wakacyjnym tłoku. Parkujemy motocykle i ruszamy na
Stare Miasto, ma coś w sobie, wąskimi uliczkami schodzi się w dół i w dół, po
obu stronach galerie, sklepiki, jest i centralny bazar z egzotyczną jak dla nas
żywnością. Kamienna posadzka wyszlifowana milionami par obuwia ciekawie wygląda
nocą - główny deptak Dubrovnika. Ja zaszyłem się w kafejce internetowej i chłodziłem
się :)! 1 euro za 15 minut - najdrożej na całej trasie. Zaraz po tym wyjeżdżamy
z Dubrovnika, podprowadza nas ktoś za miasto i jedziemy znowu podziwiając
wybrzeże by w końcu gdzieś w zaciszu po raz kolejny skorzystać z okazji kąpieli
- uwaga na jeżowce - miałem specjalne obuwie do kąpieli, więc obyło się bez
urazów.
Z Chorwacji nasza
droga prowadzi do Sarajeva - to już Bośnia i Hercegowina, ale po drodze jest
Medjugorie i Mostar. Wiadomo – Medjugorje - miejsce objawień Maryjnych, dla
wierzących. Kościół katolicki tych objawień ani nie potwierdza ani nie
zaprzecza - objawienia ciągle trwają, ale lepiej niech wypowie się ktoś
bardziej rzeczowy. Mnie się nie podoba to co zostało zrobione z tym miasteczkiem
- targowisko próżności po prostu, wszędzie do kupienia miliony obrazków,
różańców - to razi. Z drugiej strony nic w tym dziwnego, przyjeżdża tu miliony
ludzi i siłą rzeczy te miejsce musiało ulec skomercjalizowaniu. Zwiedzamy
miasteczko i Kościół, zatrzymujemy się na obiad w pizzerii. Po posiłku ruszamy
na Górę Objawień, zjeżdżając z niej, szczęśliwie mylę drogi - dzięki czemu
wybiega przed restaurację kelner i wymachuje kamerą Henia, której to zapomniał
zabrać! Chłop zostałby bez kamery - aparat został gdzieś w Karpatach...
Po drodze mamy Mostar - pięknie ulokowane miasteczko, gdzie od wieków
muzułmanie żyli po jednej stronie rzeki Neretwy, a Chorwaci po drugiej. Niestety
gdy nienawiść wrosła w
serca braci i była wojna domowa w byłej Jugosławii most zniszczono - a stał 400
lat, po wojnie odbudowano go z powrotem. W Mostarze jest jeden meczet pod
patronatem Unesco. Spotykam muzułmanki z Danii... rozmawiamy o tym kraju, mówię
że tego roku tam byłem! Wspólne fotki i schodzimy do naszych motocykli, które
zaparkowaliśmy w drink barze zostawiając kluczyki i wszystkie toboły!!! Zjeżdżamy
z Mostaru - kierując się na Sarajevo - po drodze poinformowani wpadamy na zlot
motocyklowy i dostajemy blachy Bałkańskich Tygrysów .
Nocujemy w
pobliskim motelu - przekomarzam się z recepcjonistą - chce 16 euro za nocleg - ładnie
go omotałem i dostał 15 dolarów :) co jest oczywiście korzystne dla mnie. Rano
coś na ząb i mkniemy do Sarajeva.
Miasto w górach, bikersi
i samochodziarze maja specyficzny styl jazdy. Mówi się, że kto jeździł po
Sarajevie to da radę już wszędzie. Oczywiście jedziemy główną ulicą - Aleją
Snajperów - przy niej jest cmentarz ofiar snajperów z wojny domowej. Trafiamy
na słynny Bascarskij Bazar - tu przyjeżdżały karawany z całego świata.
Najdroższe pamiątki były w Sarajevie nie w Dubrovniku. Nad miastem królują loga
z olimpiady. Wyjeżdżamy z miasta na Zenicę - prowadzi nas lokalny biker, więc
płynnie i szybko po torowiskach tramwajowych znajdujemy właściwą drogę. Po
drodze zobaczyliśmy Twierdzę Maglaj - i skręciliśmy
by ją zobaczyć. Takim stromym podjazdem to ja
w życiu nie jechałem! Może za krótko żyję? Motocykle prawie dęba! Jeden błąd i
leżymy szorując tyłkiem całą drogę w dół! Ostrożnie zawracamy i powoli
zjeżdżamy. Udało się, ale strach nas znowu obleciał. Na dole zakupujemy arbuza
i zjadamy go gasząc pragnienie.
W miejscowości
Dakovo zatrzymujemy się pod domem rodziny chorwackiej i za zgodą rozbijamy się
w ogródku. Jutro Węgry i można powiedzieć, że nasza wyprawa się powoli kończy. Szekszrad,
nie pamiętam czy to dokładnie tu, ale kolega Henio na stacji paliw odkrył, że
nie ma tylniego hamulca - skończyły się klocki i hamujące żelastwo doprowadziło
do rozwalenia tarczy hamulcowej. Więc Henio odkręca tłumiki, podwiązuje zacisk
i na jednym hamulcu wraca do PL. Rozstajemy się pod obwodnicą Budapesztu, gdzie
krążę ze 2 godziny bo jak się pogubi wjazdy i zjazdy to się człowiek kręci w
kółko. Szukam zjazdu na Słowację i ciągle go nie widzę. W końcu podjeżdżam do
panów policjantów na fjoterkach, którzy rozrysowują mi mapkę gdzie mam zjechać.
Okazuje się, że to ten sam kierunek co na Ukrainę. Tyle, że nie jest to nigdzie
napisane! Ok, znalazłem i lecę na Bańską Bystrzcę, na Słowację. Znów wolno, i
dobrze - jest lotna brygada, która trzepie radarem na kilka kierunków. Z
Bańskiej Bystrzycy przez Tatry wracam do PL - jestem w Rabce, gdzie nocuję w
jakimś szkolnym ośrodku, za całkiem przyzwoitą kasę.
Rano pobudka,
śniadanko - dzisiejszy cel - Augustów! Dobrze się jedzie, jestem w Krakowie i
wszystko rozkopane pewnie przed Euro, nie mogę przeciskać się bo na budowach
trzeba uważać. Wykaraskałem się jednak i obrałem trasę Kraków – Lublin –
Białystok - Augustów. Najgorsze drogi tego odcinka to do Lublina i troszkę na
północ - za to później już strzałka. W Augustowie przywitał mnie Jur i
viconia20. Dzięki! Pamiątkowe zdjęcie z flagą Albanii, na Rynku Zygmunta
Augusta i do Domu!!! Porządnie się doszorować!
Podsumowanie -
Przejechanie 6.500km, bezawaryjnie [drobne ryski to wina mojego nieumiejętnego
parkowania w górach, ale te ryski zostają - na pamiątkę - gdy ktoś
spyta - gdzie byłem :)]. Przejazd bez mandatu!
Sprawdzenie własnych umiejętności jako motocyklisty, poznanie jakże wielu
kultur, zobaczenie skrawka Europy południowej, no i oczywiście radość z jazdy!
Czasem ogromne zmęczenie, teraz oglądanie
zdjęć i wspominaniem z satysfakcją każdego przejechanego kilometra.
Relacja dedykowana
jest Dorotce :),
która rzeczy
niemożliwe załatwia od ręki - na cuda każe czekać :)
Pozdrowienia Wszystkim Czytającym!
Wojciech
Twardowski "Twardy" Augustów, wrzesień 2010.
Bardzo ciekawie napisane. Liczę na więcej.
OdpowiedzUsuń